Cytując klasyka, Painkiller „to silna nawalanka, bardzo silna, w której krew się sypie”. Niestety, te jakże dumne słowa tyczą się niemalże wyłącznie pierwszej odsłony stworzonej przez People Can Fly. Każda kolejna coraz bardziej sprawiała, iż powiedzieć należałoby raczej, iż Painkiller to marka, której renoma się sypie. Po latach w gamingowym czyśćcu seria nagle jednak powróciła, trafiając pod skrzydła Anshar Studios, której bynajmniej nie jest znane z pierwszoosobowych strzelanek. Tegoroczny reboot Painkillera utwierdza mnie jedynie w przekonaniu, iż w najbliższym czasie się to nie zmieni.
Spis Treści
- Rozgrywka
- Odskocznie od strzelanin
- Bohaterowie
- Fabuła
- Tryb Rogue Angel
- Oprawa i warstwa techniczna
- Podsumowanie
Kup Painkiller (XSX)
Emocje jak na grzybach!
Jest to o tyle smutne, iż klasyczne FPS-y przeżywają ostatnimi laty mały renesans. Wprawdzie w większości są to małego produkcje pokroju Forgive Me Father czy Ion Fury, ale choćby pośród nich zdarzy się coś większego, jak choćby Metal: Hellsinger czy trylogia DOOM, nie wspominając już choćby o niezliczonych odświeżeniach klasyków. Painkiller miał zatem potencjał, by przywrócić marce blask i przypomnieć, dlaczego tak wielu graczy trzyma go w swoim serduszku. To mogła być kolejna opowieść o kultowej (nawet jeżeli na mniejszą skalę) marce powracającej zza grobu. Zamiast tego dostaliśmy natomiast jeszcze jedną pozbawioną polotu kooperacyjną strzelankę dla trzech graczy.
Strzelaniny potrafią wyglądać pięknie, ale są na dłuższą metę zwyczajnie nudne.Sama formuła rozgrywki to zresztą najmniejszy problem, bo o ile wolałbym by Painkiller w nowym wydaniu był grą singlową, o tyle choćby w wersji wieloosobowej to mogło się udać. Psikus polega na tym, iż popełnia on kardynalny błąd każdej strzelanki – strzelanie jest zwyczajnie nudne. Cóż z tego, iż dostajemy 7 broni do dyspozycji, które między kolejnymi misjami możemy ulepszać o różnorodne, alternatywne tryby ognia, skoro potyczki z chmarami przeciwników nie wywołują niemalże żadnych emocji, niezależnie od tego, czy strzelam właśnie z zamrażającej przeciwników wyrzutni rakiet, plującego odbijającymi się od ścian shurikenami z możliwością rażenia piorunami, czy w końcu kultowej wśród fanów kołkownicy z podłączonym pod lufą granatnikiem.
Piszę oczywiście o domyślnym, czyli drugim z czterech, poziomie trudności. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by podkręcić tempo akcji o większą liczbę przeciwników, ale widocznie z balansem rozgrywki jest coś nie tak. Ta powinna być na tyle zrównoważona, by dawać frajdę choćby na mniej wymagających ustawieniach. Ot, nowożytne Doomy robią to chociażby przy pomocy widowiskowych finisherów i fenomenalnej muzyki, podczas gdy Painkiller to w zasadzie monotonne trzymanie jednego przycisku zwieńczone co najwyżej smutnej brakiem satysfakcji z pokonania przed chwilę hord piekielnych pomiotów.
Potyczki urozmaicają minibossowie, aczkolwiek nieznacznie.Wszystko, byle nie strzelanie
Wprawdzie twórcy starali się urozmaicić rozgrywkę, dorzucając od czasu do czasu jakiegoś minibossa, wzbogacając areny o lewitujące czaszki, służące nam jako punkty zaczepne przy pokonywaniu rozpadlin dzięki „magicznej” lince z hakiem, a same mapy pełne są znajdziek, niekiedy ukrytych za prościutkimi zagadkami. Painkiller paradoksalnie najwięcej frajdy sprawiał mi właśnie wtedy, kiedy pozwalał mi oderwać się od nudnego naparzania w mięso armatnie i wykonywania do bólu powtarzalnych wytycznych misji (przetrwaj 3 fale, zabijaj wrogów w pobliżu zbiornika krwi, stój w wyznaczonym punkcie przez minutę, takie tam). Sporo zabawy miałem w trakcie krótkich sekcji platformowych, poszukiwanie ukrytych skarbów również dawało nieco satysfakcji, a wieńczący każdy z trzech aktów bossowie, choć niezbyt trudni, cieszyli różnorodnością (aczkolwiek przy takiej ich liczbie trudno o wtórność).
Z twarzy podobny do nikogo
Nie kupuję przede wszystkim wytłumaczenia, iż Painkiller jest grą kooperacyjną, więc nic dziwnego, iż wypadają blado, kiedy gra się w nie samemu. No, popatrz, a jednak takie Borderlands czy choćby antyczne już Left 4 Dead dają sporo frajdy choćby w pojedynkę. Zresztą twórcy najwidoczniej podzielają ten sentyment, bo całość da się spokojnie ukończyć w trybie offline, będąc wówczas wspomaganym przez dwójkę botów, które – będąc zupełnie szczerym – są zupełnie niepotrzebne. Nie licząc niektórych znajdziek, wymagających stanięcia przez jednego gracza na przycisku, Painkiller w absolutnie żadnym momencie nie oferuje mechaniki, która jakkolwiek uzasadniałaby postawienie na rozgrywkę kooperacyjną. Mało tego, choćby czwórka dostępnych bohaterów do wyboru nie różni się od siebie niemalże niczym, poza nieodczuwalnymi w trakcie gry pierdołami pokroju „nosi 10% więcej amunicji” lub „ma 10 punktów zdrowia więcej”. Każdy inny, wszyscy tacy sami.
Bossowie nie należą do wyjątkowo trudnych, ale za to są całkiem widowiskowi. Szkoda, iż jest ich tylko trzech.Na dobrą sprawę, to gdyby nie tytuł, choćby nie pomyślałbym, iż ten Painkiller należy do tej samej serii co oryginalny Painkiller. Jasne, powraca kołkownica i dające nam bonusy karty tarota, których parę możemy dobrać przed misją, a całość ponownie wrzuca nas do czyśćca, by pod batutą Metatrona stawić czoła armiom już nie Lucyfera, a Azazela, ale ta gra jest tak bardzo nijaka, iż w zasadzie podpiąć można by ją było choćby pod Dooma, gdyby akurat ta marka nie radziła sobie równie dobrze.
To trzeba strzelać, a nie słuchać dialogów!
Swoją drogą, kampania fabularna nowego Painkillera to śmiech na sali. Ja wiem, „Carmack powiedział, iż fabuła w grach jest równie potrzebna, co w filmach porno”, a wątek główny DOOM: The Dark Ages obchodzi chyba wyłącznie garstkę zapaleńców, ale na miłość boską, Painkiller pod tym względem to absolutne popłuczyny. Już od samego początku możemy wybrać dowolny, każdy składający się z trzech misji akt, więc jakakolwiek struktura fabularna idzie w odstawkę, a scenarzyści próbują budować świat poprzez dialogi, ale nic, co pada z ust bohaterów, nie ma absolutnie żadnego znaczenia (w efekcie kinowa polonizacja jest tak średnio przydatna). Mało tego, Painkiller nie ma choćby sensownego zakończenia. o ile liczycie na jakąś epicką ostatnią batalię, to zapomnijcie, bo jedyne, co otrzymacie, to zachęta by „spróbować raz jeszcze, może teraz w trudniejszym wariancie”. Chwała Bogu, iż całość da się przejść w jakieś pięć godzin.
Bastion Odkupienia to hub, z którego wyruszamy na misję. Dość pusty i mało ciekawe, ale za to piękny!Zbuntowanty anioł
Przejdźmy jednak do pozytywów, bo Painkiller – wbrew pozorom – faktycznie je ma. Przede wszystkim świetnie wypada tryb Rogue Angel. Rogue w nazwie nie tylko nawiązuje do zbuntowanego anioła Azazela, ale też do jego roguelike’owej formuły. Podobnie jak wenezuelska telenowela o podobnym tytule, jest on nieprzewidywalny, choć każdorazowo zbudowany z tych samych motywów. Celem jest przedarcie się przez siedem losowych aren i pokonanie finałowego bossa. Każda z faz przybiera przy tym różne formy: raz będzie to klasyczna horda, innym razem będziemy eskortować wagonik do celu, a jeszcze kolejnym jak gra zmusi nas do jak najszybszego dotarcia do końca poziomu, stopniowo odbierając nam życie. Między kolejnymi arenami możemy ponadto wybrać jedną z trzech losowanych nagród i zadecydować, jaki typ zgarniemy po ukończeniu kolejnego poziomu. Rogue Angel zdecydowanie ma potencjał i gra się w niego przyjemnie choćby pojedynkę, aczkolwiek ze znajomymi w oczywisty sposób będzie po prostu lepszy.
Solidne technikalia, nierówna oprawa
Naprawdę dobrze wypada też oprawa, na czele z projektami poziomów i przeciwników. Painkiller świetnie łączy znajomy wygląd poszczególnych lokacji z ich oderwaniem od ziemskiej rzeczywistości. Wnętrze katedry nagle potrafi przemienić się w ścieżki na skraju klifu z górującymi nad nimi resztkami wielkiej wieży. Przeciwnicy to też miks najdziwniejszych demonów i mitologicznych stworzeń ze wskrzeszonymi duszami śmiertelników, by przywołać tylko katów i krzyżowców. Oczywiście żaden z tych elementów nie jest odkrywczy, ale każdy wykonano po prostu solidnie, przez co w trakcie rozgrywki można cieszyć oko ślicznymi widokami i modelami (nie tylko postaci, bo przecież również bronie prezentują się świetnie), choćby jeżeli technologicznie nie jest to crème de la crème gamingu. To powiedziawszy, gra działa w stabilnych 60 FPS i według moich doświadczeń pozbawiona jest błędów.

Artystycznie zawodzi niestety dźwięk, który w trakcie dynamicznych starć zlewa się ze sobą. Wystrzałom brakuje mocy, a przygrywająca w tle metalowa muzyka, zamiast nadawać tempo niczym w Doomie, ginie gdzieś pod charkotem umierających demonów, odgłosów pocisków i dialogów między bohaterami (przetłumaczonych kinowo). Szkoda, bo, kiedy na początku potyczki jeszcze je słychać, niektóre riffy brzmią całkiem obiecująco, by po chwili po prostu zniknąć. Nieco spartolona jest też niekiedy obróbka audio, co słyszalne jest na szczęście głównie w przypadku sporadycznych kwestii Metatrona, na które nałożono efekt „niebiańskości” w taki sposób, iż wyraźnie słychać jego początek i ucięty koniec w trakcie następujących po sobie linii dialogowych. Głupota, ale bije po uszach.
Marka się sypie
Nie ukrywam, iż moje wspomnienia związane z oryginalnym Painkillerem są mocno podlane nostalgią, której reboot serii nigdy nie miał szans dorównać. Jednak choćby biorąc to pod uwagę, nie da się nie zauważyć, iż jej nowe wcielenie to po prostu produkt w najlepszym przypadku po prostu mierny. Tegoroczny Painkiller wygląda ładnie, działa w zasadzie perfekcyjnie i oferuje naprawdę niezły tryb Rogue Angel, ale cała reszta jest zwyczajnie „taka se”. Bronie strzelają, przeciwnicy atakują, bohaterowie rozmawiają i kompletnie nic z tego nie wynika. Ani człowiek nie zgrzyta zębami, jakie to złe, ani nie dostaje drgawek przez przedawkowanie adrenaliny. Painkiller jest ni to zły, ni to dobry. Painkiller jest.
Borderlands 4 – recenzja (PC). W pogoni za Czasomistrzem i optymalizacją
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), Bluesky, naszym Discordzie, Redditcie lub Fediverse.
Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie better. gaming agency.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.


2 dni temu

















