Amerzone – recenzja. Gra, która wygląda jak sen

5 godzin temu
Zdjęcie: INTERIA.PL


Gdyby gry wideo mogły pachnieć, Amerzone pachniałoby solą morską, kurzem starej biblioteki i wilgocią amazońskiej dżungli. Ten remake to rekonstrukcja nastroju, reinterpretacja pamięci, powrót do świata stworzonego przez Benoîta Sokala z szacunkiem i czułością, których próżno szukać w wielu współczesnych grach przygodowych.


Amerzone otwiera się tam, gdzie nie spodziewalibyśmy się rozpocząć żadnej egzotycznej wyprawy - na opustoszałej bretońskiej plaży, smaganej wiatrem, z samotną latarnią w tle. To właśnie w tym miejscu zaczyna się historia młodego dziennikarza, wysłanego do Langrevin z błahego powodu - ma dokończyć reportaż, który trafi na ostatnie strony numeru. Bez budżetu, bez ambicji. Ma po prostu być. Ale już po pierwszym spotkaniu z lokalnym listonoszem wiadomo, iż nic tu nie będzie proste.
Latarnia, do której trafiamy niedługo po rozpoczęciu gry, to rezydencja profesora Valemboisa - naukowca, którego przeszłość i poczucie winy odcisnęły piętno na całej opowieści. Gdy poznajemy jego historię, granica między rzeczywistością a legendą zaczyna się rozmywać. A my, chcąc nie chcąc, wyruszamy w podróż. Najpierw przez wspomnienia, a potem przez ocean, kontynent i kontynenty przeszłości.Reklama


Zagadki, które mają sens i wagę


Remake Amerzone z wdziękiem przywraca mechanikę oryginału. Nie ma tu swobodnego poruszania się po otwartym świecie - mamy do czynienia z systemem półautomatycznego przemieszczania się między punktami, znanym z przygodówek z przełomu wieków (jak Myst, Atlantis czy Risen). To już co prawda nie zestaw statycznych klatek, tylko płynna, filmowa eksploracja, w której każda lokacja żyje, niemniej archaiczność tego rozwiązania wygrała w moim przypadku z nostalgią. No, niezbyt to wygodne, po prostu.
Interakcje z obiektami przemyślano na nowo. Przedmioty obracamy w trójwymiarze, manipulujemy nimi analogiem, otwieramy skrzynki, wysuwamy szuflady. Gra daje nam poczucie fizyczności i jednocześnie jej nie nadużywa. Nie zmusza do przekombinowanych mechanik, ale też nie traktuje nas jak dzieci. Podsuwa tropy, ale nie rozwiązuje nic za nas.


Przy tej okazji nasuwa się pewien problem, a dokładnie - sterowanie padem. Wyobrażam sobie, iż eksploracja i manipulowanie przedmiotami przy użyciu myszki musi być o wiele wygodniejsze. No, ale z drugiej strony - posiadacze konsol mogą się cieszyć, iż ta gra w ogóle do nich trafiła.
Warto dodać, iż w Amerzone do wyboru mamy dwa tryby: podróż (dla tych, którzy chcą skupić się na narracji) oraz przygodę (dla fanów klasycznych łamigłówek z mniejszą liczbą podpowiedzi). Oba działają dobrze, ale więcej satysfakcji przynosi ten drugi - bo to właśnie tu najmocniej czuć ducha Sokala. Autorzy wprowadzili też przemyślany system podpowiedzi. Parę razy mi się przydał!


Hydropłatowiec, jajo i serce opowieści


Centralnym punktem wyprawy niedługo po rozpoczęciu staje się hydropłatowiec - pojazd, który wygląda jak skrzyżowanie helikoptera, łodzi podwodnej i marzenia konstruktora z XIX wieku. To środek transportu, ale też metafora. Przemienia się, mutuje, adaptuje do terenu. Ale nie działa sam. Potrzebuje dyskietek, paliwa, a przede wszystkim celu. Tym celem jest przeniesienie pewnego jaja.
Nie byle jakiego. Rzeczone jajo to symbol życia, pojednania, naprawy dawnych win. To właśnie jego istnienie łączy narrację z osobistą misją Valemboisa i z dramatem zdrady, który rozegrał się lata wcześniej. A w tle pojawia się generał Alvarez - przeciwnik, który nie jest typowym złoczyńcą. To człowiek, który kiedyś był bliskim znajomym, ale ostatecznie wybrał inną ścieżkę. Jego cień wisi nad każdym naszym krokiem.


Dżungla, światło i Unity


Amerzone trzeba zobaczyć na dużym ekranie i z dobrymi słuchawkami. Oprawa graficzna, oparta na silniku Unity, robi ogromne wrażenie. Microids wydobyło z engine'u wszystko, co możliwe. Podczas zabawy oglądamy zapierające dech w piersiach panoramy, realistyczne efekty świetlne i drobiazgowe tekstury, które nie krzyczą "patrz, ray tracing!", ale budują atmosferę.
Ścieżka dźwiękowa autorstwa Inona Zura i jego syna Ori to kolejna perełka. W subtelny sposób podbija emocje - nie przytłacza, ale nie pozwala o sobie zapomnieć. To dzięki niej pustka latarni wydaje się bardziej osobista, a amazońska noc bardziej tajemnicza. Wersja konsolowa (grę testowałem na PlayStation 5 Pro) ma drobne problemy - głównie przy pierwszym uruchomieniu. Wczytywanie, chwilowe zacięcia... Na szczęście nic wielkiego.


Nie gra, tylko opowieść


Amerzone nie udaje, iż jest czymś więcej niż przygodówką. Ale w tym gatunku wspina się na poziom, który zarezerwowany był dotąd dla najlepszych - Myst, Syberii, The Longest Journey. Remake nie boi się trudnych tematów. Mówi o winie, o odpowiedzialności, o śmierci i nadziei. O odkupieniu, które nie zawsze przychodzi wtedy, kiedy go chcemy.
Przez około osiem godzin (albo więcej, jeżeli czytamy wszystko i chłoniemy każdy detal) przemierzamy świat, który jest piękny i bolesny jednocześnie. Gra toczy się powoli, daje czas na przemyślenie, skłania do refleksji... i ostatecznie zostaje w głowie na dłużej. To mocny argument przemawiający za tym, by wybrać się do Amerzony.
Idź do oryginalnego materiału